23.05.2008

*

nazwał ją aniołem

a potem
nie mógł doszukać się skrzydeł
rozplatał złote warkocze
gdzie aureola
śpiewała to prawda
mówili po łąkach sam bóg schodzi
by jej słuchać

może to nie łzy
śniły mu się
może to nie krople rosy

a potem
na długo się zabłąkał
wypatrując białego puchu
węsząc złotego promienia
całując ślady krwi
błękitnej
o zmierzchu

trochę z Babci II

(przepisane z Babcinych zeszytów, na jutro, na zawsze:)

Mój przyjaciel Wiatr

Gdyby nie mój przyjaciel Wiatr, byłoby mi bardzo smutno. Gdyby nie on, nie byłoby moje wczoraj, moje dziś, moje jutro. To on suszył na płocie moje pieluszki, to on śpiewał mi do poduszki, to on w bezsenną księżycową noc opowiadał mi bajek moc.

Gdy byłam jeszcze taka maleńka, miałaś sześć lat, ten okres najmilej wspominam, najbardziej pamiętam. Wiatr przychodził pod moje okno, śpiewał i gwizdał i wołał mnie, wyjdź na spotkanie, moje kochanie. Po cichutku wychodziłam na podwórko i już byłam śliczną, małą białą chmurką. I razem z wiatrem - wysoko - przyglądałam się obłokom. I spoglądałam na ziemię, gdzie moja rodzinna chatka na pustkowiu, obsadzona drzewami, wyglądała jak okręt na morzu. Zielone zboże - to morze, kwitnące drzewa - to piana morska. A na okręcie przy sterze, mój Tatuniek kochany i braciszek Tadziunio i Alusia maleńka przy Mamie. A w drugim pokoju ukochana Babunia mego Taty mamunia. I ciocia Heleneczka i ciocia Bolusia i sierotka MArysia, cioci Julci córusia. Tak mi dobrze tu w chmurkach, ale tęskno za nimi, mój kochany Wietrzyku - muszę wracać na ziemię. Przyleć do mnie tu znowu, kiedy księżyc zaświeci, będziemy zwiedzać pustkowie, będziemy dalej lecieć.

I przyleciał mój Wietrzyk w piękną noc świętojańską, pochwycił mnie za ręce i poprosił do tańca. Tańczyliśmy po trawie i po błękitnym stawie, żabim rynkiem zwanym. Staw był duży i piękny, miał ze sto metrów średnicy. Wśród pól wyglądał jak wielka miska napełniona wodą, albo jak lustro, w którym przeglądają się: słońce, księżyc, gwiazdy i chmuerki. staw ten był rajem dla żab, malutkich srebrnych rybek i dzikich kaczek. W wysokich trawach mieszkały czajki,które tak ładnie wołały - czy żyk, czy żyk? To było prawdziwe uroczysko. Od wczesnej wiosny do jesieni kwitły ty najcudowniejsze kwiaty. Wśród wysokich traw były tam lilie żółte i fioletowe, niebieskie niezapominajki, żółte kaczeńce i czerwone dzikie goździki, które kleiły się do rąk, mlecze i złocieńce. A dalej w zbożu chabry błękitne, rumianki i kąkole., dalej to już tylko pole, zielone szerokie pole. Bardzo lubiłam tu przychodzić z moimi Rodzicami. Tatuś to nawet kąpał się w stawie, a Mama trzymała mnie mocno za rękę i nie pozwoliła wchodzić do wody.

Ale nocą z moim Witerkiem, przy księżyca blasku, mogłam taczyc, fikac koziołki w mokrej trawie, włazić do wody, skakać po kępach trawy, które na wodzie kołysały się jak łódki, kumkać razem z żabami i czyżykać z czajkami, razem z Wiatrem rozdmuchiwać dmuchawce. Wreszcie zmęczona tą cudowną zabawą, oblepiona płatkami różnokolorowych kwiatów, mokra od rosy, z posklejanymi włosami - ale zwsze w ślicznym wianuszku na głowie, wracałam do domu. POżegnałam się z Wiatrem: Dowidzenia, do jutra! i po cichutku wślizgnęłam się do pokoju. szybciutko położyłam się do łóżka, żeby nikt nie zauważył. Ale co to? Słyszę wesoły śmiech moich Rodziców.

Janek, podnieś ją i połóż do łóżka, po cichu mówi Mama, pewnie znowu śniło jej się, że fruwa.

Przecieram oczy, rozglądam się dookoła, Tatuś siedzi przy stole, czyta książkę (bardzo lubiłam, jak Tatuś czytał na głos). Na stole lampa naftowa świeci jaskrawo. Mama i Ciocia Helenka coś szyją i słuchają. A ja leżę sobie nadywaniku przy łóżku i nie wiem, co się stało. tastuś bierze mnie na ręce, delikatnie kładzie mnie do łóżka i mówi: nie przejmuj się, ja też często spadałem. Pocałunkiem w policzek uspokaja mnie, zasypiam izaczyna się ciąg dalszy kolorowego snu.

I tak przeleciało kilkadziesiąt lat, moim przyjacielem zawsze był Wiatr. Rozwiewał szare życia dni, nocą przynosił najcudowniejsze kolorowe sny. często osuszał moje łzy i nie płacz Jasia- mówił mi. Dziś już jestem babcią, ale czasem w księżycową noc, przylatuje mój przyjaciel Wiatr pod moje okno i szepcze cichutko: wyjdź na spotkanie, moje kochanie. I znów wychodzę na podwórko, chociaż jestem już starą, szarą chmurką, a i mój Wiatr też juz słaby, już nie ma siły do zabawy. Ale trzymamy się mocno za ręce i po cichutku, powoli, zbliżamy się nad pola. Tam gdzie było nasze pustkowie, dziś jest osiedle mieszkaniowe -

Kornelin
Jest tam stacja kolejowa
i dwa sklepy spożywcze
jest telefon, radio, telewizja
i światlo elektryczne.
Ludzie mają samochody
i wszelkie udogodnienia,
wszystkim żyje się lepiej...
ale naszego uroczyska-pustkowia już nie ma,
pozostały moje i Wiatru wspomnienia.

To opowiadanie napisałam dla moich dzieci i wnuków, co mają zamiar pobudować swój dom na tej ukochanej ziemi, na moim pustkowiu. Janka.

trochę z babci

muszę tu przepisać, bo Babcia lubi wydzierać ze swoich zeszytów kartki bez wyraźnego powodu i obawiam się, że mogę tego już później nie znaleźć.

Myślę, że w dziesiątym pokoleniu urodzi się nam jakiś Owidiusz ;)

50 LAT NA WESOŁO
Pasujemy do siebie jak dwa buty
nie od jednej pary
jeden wciąż myśli, że nowy
drugi myśli - że stary
jeden błyszczy i tupie
i myśli, że jest piękny,
drugi matowy i człapie
wciąż smutny i nadęty.
ciężko tym butom iść w parze,
bo droga ciężka, daleka,
jak jeden wyjdzie do przodu,
to drugi stoi i czeka.
Lecz kiedy dojdą do końca
swojej wskazanej drogi,
będą szczęśliwe, że doszły
choć były niedobrane
i bardzo ścierały nogi.

21.05.2008

wiercio-willa


Drzwi do wymarzonego domu, otoczone ramą lustra, w którym przejrzeć będzie mógł się każdy, nim zapuka - zadać sobie pytanie: czy na pewno chcę wejść? z czym przychodzę? z czym chcę wyjść?

po otwarciu drzwi zalewa Cię strumień słów aż po usta, dławisz się lekko przez chwilę, nim do uszu resztką powietrza docharcze cię pieśń dziwnie znajoma:

To jest nasza Wiercio-willa,
tutaj drzwi się nie uchyla
bo wylewa się na świat,
co gromadzę tu od lat
Sława słów to puste dźwięki
Pusto lane z pustej ręki
Wprost czerpane z głębokości
w całej swej niedosłowności
-
To jest nasza Wiercio- willa
tajemnicy Ci uchyla
Daje w ręce złoty klucz
Ty się kluczem tym nie zbrucz

A.

- Chyba nie zbrukaj... -powiesz wtedy, a drzwi zatrzasną się z hukiem. I nigdy się nie dowiesz, co było dalej!


B.

a jeśli jednak nie zapytasz

i tak szczęśliwie się złoży, że drzwi się nie zatrzasną - nie wiem, doprawdy, czego mógłbyś bardziej żałować. Utoniemy w słowach, mój słodki, w przypisach odnoszących Cię do spalonych biblii, do zwęglonych jedynych egzemplarzy ulotnych druków. A cóż to za biblie nad teatralne programy, gdzie na szarej tekturze próbujesz odciąć siebie od świata - powiedzieć: oto jest ludzkość, oto jest teatr - oto mamy ogromną zdolność nawiasu, potrafimy się sami z siebie śmiać. Spójrz, kochana - powiesz wtedy - jak pięknym jest nasz świat nawiasu, w którym każda - dosłownie każda litera ma swój powtarzalny rysunek, co za każdym razem inaczej się powtarza ... i czy to nie jest - powiesz - kochana, dowód na to, że słusznie zrobiliśmy?

a ja Ci nic, nic nie odpowiem. Będę krążyć tylko między tymi magazynami a czytelnią, a twoim stołem zarzuconym papierami, a twoimi ustami bez przerwy w ruchu - będę nosić puste kosze, bardzo utrudzona, do żylaków na łydkach, będę oddawać Ci coraz pustsze rewersy, sugerując delikatnie, że musiałeś je źle wypisać, że nie ta sygnatura.


Strapisz się. Podniesiesz swoje ciężkie, zakurzone ciało - wciąż tak bardzo wonne - i pociągniesz mnie za rękę na spacer wzdłuż półek. powiesz - połóż tu dłoń, madonno, na ich postrzępionych brzegach, na ich wytartych grzbietach, pieść je. Zaprawdę tylko w tym jest piękno, co poddaje się zachwytom.

Az kiedyś wspomnę dzień, kiedy otworzyłeś drzwi do Wiercio - willi, dzień, kiedy nie zadusiły cię słowa, dzień, kiedy nie zaprotestowałeś mojej nieuprzejmej niepoprawności - i pożałuję, że od początku byłeś dla mnie zbyt wyrozumiały.

15.05.2008

na oprawców

znużonych trzech rzezimieszków
w malarzy się chciało zabawić
lecz piękną dość była kobieta
starczyło ją tylko oprawić