23.10.2008

erosja

eros-ja
kosz ci przynoszę
ros
kosztuj zanim
na beztroską
ros mowę
padnie ros
posoka

(ros sądny
dzień czy
nienie)

i zrost naszych trosk
niedorosłych-
ros marzenie
w ros pasanie
ros pasanie
w ros drażnienie
ros drażnienie
w ros targnienie
koszmar!

(ros sądny
dzień czy
nienie)

młokosie
więc
eros-ja
przynoszę kosz ci
ros spadłych
skosztuj

(ros sądny
dzień czy
nienie)

ros mowę
słysz
palonych ros
smakoszy!

(ros sądny
dzień czy
nienie)

bo
do sta rości praw
ros łąka
gdy
ros kwietnie nie
bez
ros stanie
ros pusty
kosz

(i nie wódź ros na pokoszenie
i nie wódź ros na pokoszenie
i nie wódź ros na pokoszenie)

11.10.2008

épithète-fumée













Wchodzimy w ten dom jak we własny. Nie wycieramy gorączkowo butów, nie kłaniamy się od progu. Co do butów zresztą - jesteśmy boso, dopiero co wyszłyśmy z łóżka tak ciepłego, że aż wszystkich bierze dziw: Tak Wam się chciało? Po nocy?

Skrzypi czarna podłoga, nikt jej nie mył od lat. Gdyby to był mój dom, może krygowałabym się chociaż przez chwilę, może puściłabym Ciebie przodem. Może bardziej gryzłby odór kociego moczu, dławił unoszący się kurz. Zaproponowałabym Ci kapcie z szafki na utrąconych nóżkach. Czuję Twój oddech na plecach i to jedyne, co mnie wspiera przed omdleniem, którego powodem - wybacz tę szczerość - też jesteś Ty, P.anno.

Gdzieś coraz niżej w dole kotłuje się jeszcze śmiech zgromadzonej przy piecu rodziny, trzeba będzie jechać, już późno, ale nie mogą się podnieść, co chwila komuś upada łyżka i ostry stukot otwiera nowy wszechświat opowieści, jak to skrzypnięcie drzwiami, które nas czeka. Uprzedzam Cię przed nim, bo, chociaż nie mieszkam w tym domu, bywam w nim częściej niż Ty. I to jest Twoja pierwsza, prawda?, i ostatnia wizyta.

W pokoju pomiędzy oknami zasłoniętymi gęstą, ciężką draperią unosi się błękitny dym, który zaraz przeczesujesz ręką w zachwycie i przerażeniu: Jakie to... Nigdy nie mówiłaś, że tu jest aż tak... Ale zastanów się, po co miałabym o tym mówić. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś przyprowadzę Cię aż tutaj P.anno, że usiądziemy pośrodku na czarnym jak noc dywanie i zaczniemy warzyć Twój ostatni zapach. I Ty tutaj zostaniesz, P.anno, a mi beztrosko każesz wyjść. Uśmiechniesz się do mnie jeszcze na progu i każesz mi bezdusznie iść w tę czarną jak smoła noc, po mokrej i przeszywająco zimnej trawie, z Twoim błogosławiącym uśmiechem za plecami. Nie masz litości, zostając tutaj. Tak się nie robi, P.anno.

Najgorsze ze wszystkiego jest to, że nie mogę sobie przypomnieć momentu, w którym mogłabym się o Ciebie bać. Jak o nagrzaną słońcem skałę, przychodziłam się oprzeć. A teraz się brzydzę sobą, bo byłam jak każdy człowiek, jak każdy, którego potępiam, bo nie nauczyłaś mnie kochać.

Kiedy kobieta jest zakochana, rozkwita! mawiałaś do mnie i przeczesywałaś mi ręką włosy jak teraz błękitny dym, jak stojące na półkach w równych rzędach różnokolorowe włóczki, dobierając najwłaściwszą. Będzie w tym zapachu kwitnienie, ale nie będzie strachu, P.anno, i to jest to pierwsze, największe przekłamanie. Nie da się inaczej. Tak mnie uczono, tak czytałam w dziełach wielkich filozofów, których mi sama polecałaś, że zmysły kłamią, pamięć kłamie. Wszystko jest jednym kłamstwem, z wyjątkiem tego może, że jeszcze tej nocy wyjdę z tego domu, a Ty zostaniesz w nim na zawsze. Ale zanim staniesz na progu i każesz mi wyjść, zrobimy lalkę z takim pietyzmem, z jakim się spłaca ostatni dług.

Największy problem będziesz miała z twarzą, bo nie wiem, czy znajdziesz w tym tysiącu pudeł odpowiedniego koloru guziki na oczy. Przebierasz dziesiątki ich w palcach, niektóre są nawet tak samo czekoladowe, jak Twoje, ale wszystkie za duże. Są tak ogromne, jakby lalka się bała, a przecież w tych perfumach nie będzie strachu, nie zapominaj.

Jedziemy we troje: ja, Mężczyzna, któremu bezgranicznie ufam, i Kobieta, którą on kocha. Szanuję ją za tę miłość, bo każda miłość wymaga szacunku, pamiętaj o tym, P.anno, kiedy zostaniesz w domu na wieczną noc, należy szanować tych, którzy kochają. I ta wysoka, biała kobieta, pomimo moich protestów i zdziwienia, spojrzawszy Mężczyźnie głęboko w oczy mówi: Nie ma innej drogi. Trzeba ją tego nauczyć. Pierwsze uderzenie czuję jak upadek z bardzo wysoka, wnętrzności podchodzą mi do gardła. Przy drugim uderzeniu przestaję widzieć i nie mogę być pewna, że Mężczyzna, któremu ufam, siedzi tam i przyzwalająco patrzy. Może tylko mi się zdawało, że tam był. Trzecie jest słodkie, lepią mi się czerwienią usta, a przy czwartym kręci mi się w głowie jak od wina, może to jest jeden wielki bal, P.anno, może poproszono mnie do tańca. Któreś uderzenie po dziesiątym przynosi pustkę i ciemność, ogromne nic.

I zaraz potem ciepło, bo rzeczywiście, słońce grzeje mi twarz, więc podnoszę się. Na wielkiej pryzmie świeżo skoszonej trawy siedzimy - mały chłopiec o złotych, prostych włosach i Dziadek. Trzeba było nie podnosić głowy,ostrzega, oni już myśleli, że nie żyjesz. To się nigdy nie skończy.

Zbiegam na ziemię i czuję tę samą rosę, na którą mnie wygonisz za kilka godzin, P.anno, ostrą i nieprzyjazną. Niebo zasnuwa się chmurami i jestem coraz bliżej szarego tłumu w kapturach, których drutem kolczastym przywiązano do wielkich, drewnianych platform, jeszcze niektórzy się śmieją, to pewnie taka zabawa, chociaż mają poranione twarze, chociaż im powykręcano kończyny. I nagle rzecz, której nie potrafię pojąć. Chłopak ubrany tak, jak Ci spętani, stoi tuż pod platformą z płóciennym worem pełnym jabłek i ciska w ten żywy obraz, z ramienia, zamaszyście. To jest mój przyjaciel. Niektórzy mają usta pełne białego miąższu. Nie śmieją się.

Dookoła związanych dzieci, starców, kobiet, młodych mężczyzn, których mogłybyśmy kochać obie, P.anno, biega nas kilkoro, żadne bez większego usprawiedliwienia na to, że jesteśmy na zewnątrz. Proszę nie rzucać w moją matkę. Czy Pan nie widzi, że bolą ją stopy? Patrzę na stopy kobiety, przy której stoi dziewczyna, ziemia spija z nich krew długimi językami błota. Wszyscy są boso. I nagle skądś bucha płomień, i Ci, którzy na zewnątrz, uciekają w panice, czujesz? A ja uciekam razem z nimi, i mam wyrzuty sumienia, że nie czuję, że to pewnie musi bardzo śmierdzieć, a ja nie czuję smrodu, nie czuję nic prócz tej mokrej, czerwonej trawy.

Ścieżką obok przemyka pięć Azjatek ubranych na biało, niosą wielkie kosze pełne śniegu, jedna z nich trzyma się z tyłu i jest moją ostatnią nadzieją. Błagam ją, żeby mnie stąd zabrała. Że gdybym mogła, zginęłabym razem z nimi, że nie wiem, czemu nikt mi nie kazał, dlaczego zostałam na zewnątrz, naprawdę nie rozumiem... Musi mnie ochronić, zabrać tam, gdzie mieszka, to wszystko, co kochałam, płonie, ale to nie moja wina...

Kobieta z twarzą tężejącą w skupieniu nie mówi nic, tylko kiwa głową przecząco, już wiem, że muszę to przetrwać, choćbym była ostatnia, bo to jest moja droga, a jej prowadzi zupełnie w innym kierunku, że nie mam prawa żądać... Ale schyla się i zrywa chaber, rosnący na ścieżce. Obrywa kolejno niebieskie płatki, a na ich miejsce wyrastają nowe, pomarańczowe - i nagle chaber staje się jesiennym kwiatem, który kobieta wciska mi w jedną dłoń, w drugą - jeszcze jeden kwiat zerwany spod stóp. Odchodzi.

Oba te kwiaty będą w Twoich perfumach, P.anno.

I powydzieram też kartki z Białoszewskiego, którego przestawiałam ostatnio na półce, myśląc, że powinnam Ci go w końcu oddać, bo nie pożycza się książek na "wieczne nieoddanie". Jak pachnie Białoszewski? śmiejesz się, przyszywając czarne pukle do białej główki lalki.

A ja największy problem będę miała z nutą serca, P.anno. Bo musi być to zapach tak ciężki, jak to serce, które Ci dano, niesprawiedliwie. Bo przyszedł taki moment, kiedy trzeba było wybrać pomiędzy szerokim gościńcem a stromą ścieżką w górę, a Ty po prostu nie miałaś siły, żeby je unieść ze sobą. A ten gościniec wybrukowano białymi, okrągłymi kamieniami, jak łzy, które łykam jakieś dwa tygodnie po Tobie, za późno, żeby się z Tobą spotkać jeszcze raz p o z a tym domem.

Może wycisnę zapach tej czarnej wstążki, którą przewiązywałaś warkocz, a może z munduru, który wchłonął tyle nocy tańczącego płomienia, a może ekstrakt z tej nocy, na którą mnie właśnie wyganiasz, żegnając mnie uśmiechem na progu, może z tej rosy, która mi rani stopy, może z tego mroku, który mi huczy w głowie niepowstrzymanie.

I natrę Ci skronie tymi perfumami, a błękitny dym przyklei się do nich zalotną woalką, żeby już zawsze kochali się w Tobie chłopcy niegodni całowania Twoich stóp, ale nigdy nie doprowadzili Cię do płaczu.

A w reszcie perfum zanurzę lalkę, którą zabieram ze sobą, pozwolisz, będę nią wykreślać kręgi i otaczać się aurą przeczulenia, bo z dwojga złego wolę ginąć.

Zostajesz na progu, P.anno, ze szczerym uśmiechem, i niech tak już na zawsze. Nie bój się. Może ich... Ale mój Bóg, P.anno, po takich jak Ty schodzi do podnóża góry i bierze ich w ramiona, płacząc nad tym, jak bardzo się pomylił.


POSŁUCHAJ