28.02.2010

unmade beds, czyli barłóg jako metafora życia

po skończonym seansie, uśmiechając się do siebie, wyszłam z sali niewłaściwymi drzwiami, a gdy zawróciłam, potknął się o mnie jakiś człowiek o tak samo błogim wyrazie twarzy:
- o, przepraszam panią najmocniej.
- o, nic nie szkodzi, proszę pana.
dwoje idiotów.

są filmy, które robią z ludzi leniwe kluski. unmade beds robi to skutecznie na setki sposobów, przede wszystkim korzystając z najmocniejszego atutu sztuki filmowej: łączenia dźwięku z efektami plastycznymi. cenię reżyserów, którzy są w stanie zdobyć się na odwagę i ograniczyć tradycyjnie rozumianą akcję do podrzędnego elementu. i w dodatku z taką gracją zareklamować film, żeby wszystkim się zdawało, że rzeczywiście COŚ się w nim wydarzy!

wszystko tu zepchnięto do podrzędności względem intymistyki obrazu i dźwięku. pewna partia tekstu funkcjonuje jedynie na zasadzie poetyckiego cytatu, co być może jeszcze bardziej uwypukla jego znaczenie. minimalistyczne dialogi nagrano z bardzo bliskiego mikrofonu, obraz zaś w tym samym czasie opowiada paradoksalnie milczące ciała – powstaje iluzja, że to obraz mówi, że skóra szepce, że światło zadaje pytania, a przedmioty je znacząco przemilczają.

i o czym to wszystko? o spotkaniu, które być może coś zmienia, ale równie dobrze mogłoby nie zmieniać niczego; o tym, jak przypadek, przedmiot, spojrzenie, stopień zatłoczenia ulicy czy data w kalendarzu decydują, w którą stronę potoczy się nasze życie. no, oczywiście mamy wybór. ale scenarzysta dopomina się zawierzenia intuicji. bar "lost&found", w którym rozgrywają się węzłowe "wydarzenia" tej "historii" jest tytułowym barłogiem, w którym znaleźć można - a szukać trzeba! - wszystko, co człowiekowi potrzebne: przedmioty, które dawno temu zawieruszył, szklanki po herbacie, wymięte zdjęcia przypominające, kim byliśmy "wtedy", wypróbowanego kochanka, zapach nadchodzącej miłości, przypadkową książkę o głupawym tytule, wizytówkę biura nieruchomości, nadgryzione jabłko.

połącz kropki. wzorów są tysiące.

23.02.2010

uczynki miłosne względem ciała


Ciało wierzga jak zarzynane prosię. I potrafi nie tylko wymknąć się z rąk rzeźnika, ale obrócić ostrze przeciwko niemu. Umartwiając ciało, jurodiwy znajduje się w sytuacji rzeźnika, który przekonuje się – nie bez zdumienia i irytacji – że zarzynany prosiak jest jego własnym członkiem, że jest z nim „złączony” znacznie inymniej aniżeli „pani ze swym kucharzem”. Albowiem rzeź prosiaka sprawia dotkliwy ból rzeźnikowi.

Mistrz Wodziński
Oto i to. Oto oto. 

Jeśli idzie o ciało i witalność, paradoksom nie ma końca. Właściwie nie można mówić o ciele bez użycia kategorii paradoksu, może więc stąd wynikają wszelkie zagadki, których nijak nie potrafię rozwikłać, na przykład:

wygrana lub przegrana wojny zależy od ilości lub skuteczności zadanego każdej ze stron bólu i cierpienia. jest to więc jeden z niewielu sportów, w których ludzkość bierze udział, a których powodzenie polega na utracie. przychody i rozchody nie bilansują się. skoro więc celem tej dyscypliny jest śmierć wyrażana w stosunkach ilościowych, dlaczego na front nie posyła się najułomniejszych i przeciętnych jednostek, tylko te najsilniejsze? to tak jakby w zawodach rzucania zastawą stołową na odległość zrezygnować z fajansowej na rzecz miśnieńskiej porcelany, rzucać kryształowym wazonem w zawodach dla baniek na mleko. 

wojna nie domaga się po prostu śmierci. wojna domaga się śmierci tego,. co w ludzkości najwitalniejsze, zgarnięcia samej śmietany z wierzchu,  śmierć kwintesencji życia - to prawdziwa wojna. śmierć tego, co tak czy inaczej dąży ku śmierci, nazwalibyśmy farsą, satyrą na wojnę. 

albo:
APOLOGIA CIAŁA wyraża się dziś poprzez CIAŁA UBYTEK. To nieobecność tkanek ciała jest jego największą zaletą, wartość ujemna jest atutem WEWNĄTRZ TEJ SAMEJ KATEGORII. Kwintesencją życia jest jego brak. Ale to dopiero początek.

Zwalczając swoje ciało, zwalcza się samego siebie. Ta świadomość nie daje mi spokoju. Jeśli nie podoba mi się mój brzuch, jeśli nienawidzę swojego brzucha, jeśli robię wszystko, żeby go unicestwić - wytaczam przecież działa przeciwko samej sobie, uśmiercam kawałek siebie, uśmiercam siebie. A w imię czego? W imię witalności i samozadowolenia, w imię koherentności własnego podmiotu. Idąc dalej - czy jest część ciała, z którą mogłabym się utożsamić? Przegląd techniczny mojego ciała każe mi do każdej z jego części podejść negatywnie, GDZIE ZATEM JEST OŚRODEK, KTÓRY WYDAJE OSĄD? Czy ja oceniające ogranicza się do oczu rejestrujących materię? Gdzie jestem ja? SKĄD JA MYŚLĘ?

A jeśli nie potrafię ustalić, skąd ja myślę, a na pewno mogę ustalić, skąd ja czuję - bo prawie wszystkie części ciała mam unerwione, to czy pozbywając się ciała nie pozbawiam się jednocześnie możliwości odczuwania świata?

Wieczory są teraz wilgotne i ciepłe, chłodnące w miarę spaceru. Idąc w cienkim, przylegającym polarze mam wrażenie, że odzyskuję łączność z otaczającym mnie światem w miarę, jak chłód przenika przez ubranie i wsiąka w skórę. Drzewa odbijają się echem w kałużach, ciało interferuje z powietrzem/wilgocią/wodą/kałużą/drzewem, Tofik cichutko podzwania obrożą, nadbiegając z bocznej alejki.

20.02.2010

northern exposure, a z nieba manna kasza

ładniej po polsku: "przylądek". wszystkie słowa zawierające "l" są tak nieprzyzwoicie językowe, a z tą nosówką to już duet niemal erotyczny - ha! - jak gin z tonikiem, róża z przybraniem, kocia dupa z pieprzem, obój z kwartetem.

a gdyby tak fotografie dzieliły się, jak stoki górskie, na ekspozycje północne i południowe? jak wyglądałyby północne ekspozycje na kliszy?

zaszyłam się tu trochę bezprawnie, trochę wbrew regułom, trochę przeciw rozsądkowi. nie będzie absolutnie nikogo, żadnego ciała, głosu, zapachu, oddechu, ani buta na wycieraczce. dlaczego mi to sprawia taką perwersyjną przyjemność?

"nie będziemy odpisywać przez najbliższy tydzień, wjeżdżamy do Nepalu, tu nie ma zasięgu". spojrzałam w okno - a tam kleik ryżowy, z nieba rozgotowana manna kasza. tof szczeka przez sen. a co ja robię przez sen?

przed snem to pamiętam - przed snem oglądam złe filmy, filmy na które do dzisiaj nie było czasu, a skoro nie znalazł się na nie czas (kiedy masz go tyle, na tyle, tyle głupot) do tej pory, nie powinien się znaleźć nigdy. a jednak się znalazł, i z resztą chuj z tym. pytanie, które naprawdę nie daje mi spokoju, brzmi: co robię podczas snu?

nocą obkruszają się z jawnych scenariuszy najabsurdalniejsze kąski, żeby wleźć mi w zęby, gdy tylko smacznie chrapnę (bo należę do tego typu zwierząt, które zasypiają, gdy tylko zmienią orientację z pionowej na poziomą). dlatego właśnie należy szczotkować zęby przed snem, mówiła mama. a co się ukruszy z My summer of love?

Właściwie mogłabym napisać podobną historię, wystarczyłoby odrobinę podciągnąć kontrast w moim pamiętniku AD 1999 (czy nie za wcześnie?! - oburzasz się nie bez powodu Marianko, i słusznie, i słusznie, nigdy nie wiadomo, kto to czyta) i byłoby wypisz wymaluj my summer of love, tylko pewnie nazywałoby się jakoś bardziej funky, na ten przykład: "Pole kukurydzy dojrzewa w słońcu, it's so fucking romantic" albo "Nie ma drogi powrotu, chyba, ojojoj", coś w ten deseń.

Swoją drogą ciekawa jestem, w jakim wieku zazwyczaj dziewczynki przeżywają podobną historię. czy można poczytać już na ten temat jakieś badania? może byłam tylko jakimś chorym wyjątkiem, gdy komentowałam przemijające na moich oczach wakacje żałosnym pociąganiem nosa, powolnym ruchem ręki z peronu wprost w kliszę wagonu, pod słońce?

Kłamstwo musi być podstawą takiej historii, a zarazem staje się historii tej końcem - taki użyteczny kompozycyjnie paradoks. Gdyby nie kłamstwo i to, że czasem w nie wierzymy, moim zdaniem w ogóle nie byłoby n i c z e g o. a już na pewno nie byłoby filmów o dojrzewających dziewczynkach i ich tutorkach, przewoźniczkach na różowych motorkach w prawdziwe, dorosłe życie, które też jest, oczywiście, kłamstwem. Wcieleniem. Rólką. "No przestań. Przecież nie mogłam przy matce być sobą. Znasz mnie". A że podmiot mam niekoherentny i termin "ja" nie ma jednoznacznej referencji, to już nie moja wina.

Tego popołudnia, oskubując z rozpaczy dziesiątą kolbę półdojrzałej kukurydzy i ciskając ją przez lewe ramię, zmyślasz pierwszą historię: potrzebną po to, by chociaż przed samą sobą nie wyjść na idiotkę i nieudacznika. ba! nieudaczniczkę nawet. Potem to już idzie jak po maśle i sukcesywnie, jak pierwszym papierosowym dymem, nasiąkasz licencją poetycką, znaczy się życiem.

swoje wprawdzie wypłaczesz, ale za to tej złotozielonej miłości nikt ci nie odbierze, zapachu perfum w pustym flakonie ze stadionu, listów inkrustowanych ze wszystkich stron pocałunkami, niby zgubionego, a ukradzionego kolczyka z odpustu, smaku pierwszego taniego alkoholu, pierwszego mocnego papierosa, a może nawet i pierwszej trawy z Warszawy, jeśli akurat wylosowałaś - bingo. dobra twoja. i pierwsze drżenie rąk w oczekiwaniu na jej włosy - też wliczone w cenę.

a potem się ciebie rzuca na pastwę mężczyznom. na dobre i złe. na życie. licentia poetica. witamy w raju kobiet.

a jak się już w nim rozgościsz i urządzisz, nie zapomnij o dzikim uśmiechu satysfakcji na koniec. bez tego chrzest byłby nieważny

18.02.2010

wierzchnie ukrycie

ostatnio wszystko jest od święta. dni nie dublują się, poranki nie mają par, gra w memo jest utrudniona.

byłam w kinie - to jedyna podstawa porównania. i może jeszcze to, że się spóźniłam na seans. weszłam po omacku, usiłując sobie przypomnieć, gdzie to zapowiadało się siedzieć Dobro, do którego miałam się przykleić, oraz ewokować sobie jakimś cudem układ sali, żeby nie wyrżnąć o kant. bezskutecznie. po chwili, z trzęsącymi z wysiłku kolanami, przycupnęłam na pierwszym nadarzającym się miejscu, pod kolumienką. po piętnastu minutach położyłam na siedzeniu obok płaszcz. po półgodzinie zechciałam przesiąść się na fotel, gdzie złożyłam swe wierzchnie ukrycie, i ze zdumieniem stwierdziłam, że dysponuję dwoma połączonymi ze sobą siedzeniami. Rozparłam się wygodnie, położyłam sobie płaściutko nogi. postanowiłam zignorować fakt wrzynającego się w kręgosłup oparcia. no, to się nazywa kino. co pomyślałam o tym podwójnym siedzeniu pod koniec seansu, o tym za chwilę.

to by było na tyle w warstwie wierzchniej. a teraz do miąższu.

POŻEGANANIA

Są filmy, które nakręcono z myślą o nas. Nie jak krem na zmarszczki, nie jak szampon, nie jak telefon komórkowy. Napisano scenariusz na podstawie naszych pamiętników, pozmieniano jedynie trzeciorzędne szczegóły: nazwiska, daty, płcie, tło kulturowe, język postaci. Został miąższ. Twoja historia.

I choć wątek sprzedanego instrumentu, zepchnięty do pozycji początkowego epizodu, dotknął zapewne niewielu poza mną (których i tak na sali kinowej było jak na lekarstwo), to przy głównych tąpnięciach płakali wszyscy. trzydzieści pustych rzędów, a w każdym jakaś smarcząca wyspa. (obserwacja z gruntu fizjologii - mi nigdy w kinie nie zapycha się nos. łzy ciekną strumieniem, jakbym stała w deszczu na Moście Westchnień, ale nos mam nienaruszony. czy dzieje się tak dlatego, że mój organizm jest genetycznie gotowy i oczekuje pachnących filmów? bohater obdziera rybę ze skóry - unosi się zapach glonów; bohaterka jest kwiaciarką - toniemy w dusznym powietrzu. jaki zapach miałyby Twoje ulubione filmy?)

To był i nie był japoński film. Nie był dlatego, że został napisany i nakręcony na rynek zachodnioeuropejski, według naszych wyznaczników formalnych. Był zaś japoński dlatego, że tylko Japończyk może stworzyć tak doskonałą formę. Napisać tak wzorcowy, wręcz podręcznikowy scenariusz, unikając jednak banału. Wierzchnie ukrycie kina.

Tematem filmu też była forma: problem braku formy; tęsknotę za formą. Co się wydarza w świecie, gdy ktoś postanawia tę formę odzyskać, wynieść z zakurzonych bibliotek na świeże powietrze. Wprost pod nosy tych, którzy są szczególnie podatni na odrodzenie się formy: tych, którzy utracili coś ważnego, którym wyrwano kawałek życia, którzy stoją na krawędzi ziejącej trupią wonią pustki.

Od tej przepaści można się odwrócić i ją zignorować, ale, jak powiada Poe, nie ma nic silniejszego nad pragnienie dania nura w smolistą czerń beznadziei. Można więc trwać nad nią i czekać, aż się zagoi z czasem, do momentu, gdy będzie można przejść suchą stopą po strupie mostu na drugi brzeg. Więc o śmierci można zupełnie nic nie powiedzieć. Zamknąć oczy. Oddelegować kogoś, kto Cię urodził, do umieralni. Zawołałem Ci taksówkę, poczekaj spokojnie, zaraz przyjedzie. A że nie przyjeżdża całe lata, to już inna para kaloszy.

No i jest jeszcze to trzecie wyjście: rytuał, ceremonia, tryumf formy. Harmonizowanie alterowanych dźwięków na naszych oczach. Zwycięstwo życia. Zażarcie śmierci, zamlaskanie.

Nie lubię żyć w Zachodniej Europie.

Gdy zapalono światło, zobaczyłam, że te podwójne siedzenia to specyfika tylnych rzędów - za kolumienką jakaś para obejmowała się czule i ocierała sobie łezki.

Dlaczego moją pierwszą myślą, gdy wybadałam podwójność siedzenia, była radość z wygody, ilości wolnej przestrzeni, a nie poczucie braku kogoś, kto zająłby miejsce obok mnie? Do rozważenia.

5.02.2010

poezja jest emigrantką z ukrainy

 

moja nowo nabyta siostra ze śpiewnym akcentem mawia do psa w słotne dni
jasiu, poczekaj, aż ci wytrę łapy... śledzisz!

moja nowo nabyta siostra ze śpiewnym akcentem używa na co dzień spójników gdyż oraz albowiem, przeglądając się w lustrze i plotąc gruby, rudy warkocz.

- zrobiłam to. rzuciłam pracę. czuję się co najmniej o dekadę młodsza - tu następuje głęboki wdech, po czym raptowne - o matko. przecież ja jestem bezrobotna.
- nie jesteś bezrobotna, Mirelko - powiada moja nowa siostra, kładąc tej starszej na ramieniu dłoń ze spiżu - gdyż na status bezrobotnego trzeba sobie zaslużyć. Wiem, co mówię, gdyż aby uzyskać stosowne papiery musiałam o nie zabiegać przeszło miesiąc.

gdy tylko moja nowa siostra zabiera się do opowiadania o dowolnej rzeczy, niechby i o smażeniu kotletów - z czystym sumieniem odkładam książkę i przeciągam grzbiet. poezja jest emigrantką z ukrainy.

jestem wdzięczna za zimę. za to śledztwo w białych rękawiczkach, dochodzenie w białej sypialni, opuszczonej przez kochanków w pośpiechu. życie poszło w tamtym kierunku.

jestem jak inspektor przydzielony leśnym mieszkańcom: badam ich tamisiamy, totutotamy, wtęinazady, zestawiam je, notuję i reasumuję. a potem, gdy już dowiodę, że w zasadzie nie robią niczego złego, przynajmniej nie w świetle prawa, wydaję im karty stałego pobytu, zielone wizy: witamy na ziemi, czujcie się jak u siebie, herzlich willkommen, angst hat grose augen. zdarza się jednak, że moi uchodźcy nie zgłaszają się po odbiór swoich zezwoleń. może zgubili drogę do biura? może droga zgubiła biuro?

raz na jakiś czas Generalny Inspektor posypuje świat cukrem pudrem, by zanotować, gdzie się powinno aktualnie bywać, gdzie można by, a gdzie najzupełniej nie potrzeba, bo tamtędy to już jedynie liski, kurze łapki, a na nich chatki, wiatry, które zahulały za daleko w noc. takie miejsca zaznacza się na mapie kopiowym ołówkiem.

właśnie tam wybieramy się potem na wakacje - ja i Generalny Inspektor. oficjalnie oczywiście każde z nas jedzie osobno.