27.08.2010

dworzec

i nie zdziw się, jeśli chwila, w której nie możesz podjąć decyzji, okaże się tą, kiedy musisz to zrobić

moment, gdy nie chcesz nikogo widzieć, to właśnie ten, w którym powinieneś kogoś spotkać


Piotruś ważył w dłoniach różnokolorowe skrawki papieru (przyklejone, zdaje się, do szpatułek ambulatoryjnych?). to odkładał, to znów podnosił, przybliżał do oczu; przymykał powieki i przeciągał kolejno każdą z nich w miejscu, gdzie powinien nosić wąsy. powinien, bo tylko wąsów brakowało mu do bycia bohaterem dziewiętnastowiecznej powieści, a ja bardzo chciałam takiego kogoś spotkać.

- Gadżeciarz - fuknęłam, rąbnąwszy sugestywnie i, jak mi się zdawało, stylowo wiekiem nakrapianego zwierciadełkami puzderka. kramarka zastygła w pół sekwencji tasowania tęczowych banknotów. Piotruś przechylił głowę w stronę prawego ramienia jak kot, który próbuje odkryć algorytm ruchów wełnianej myszki. powietrze przestało poruszać ramionami pstrego wiatraczka.

obróciłam się przez ramię i ruszyłam przez zastygłe miasto. ludzie-pomniki. szklany kielich fontanny. bibułkowe drzewa. finezyjne abażury gołębi celujących dziobami w trociny chleba.

dobry bóg zatrzasnął mnie w szczelinie pomiędzy zerwaniem się bombki z najniższej gałęzi choinki a rozpryśnięciem w brokat, żebym miała czas na przemyślenie raz jeszcze następnego ruchu.

za dwie godziny na planszę miała bowiem wjechać, wśród obłoków pary, jazgotu rozstających się/łączących na powrót rodzin, w błysku słońca i stali - marianna.

17.08.2010

rewind


jesteś najuważniejszym czytelnikiem. jedynym? nie wiem, może. nie rób tego gestu, nie lubię go. to tak, jakby ci zupełnie nie zależało.
z całej widowni najbardziej boję się mojego wewnętrznego cenzora i tych zestawień za kolejne dni:
2010-08-12
*żalu za grzechy i szczerych postanowień poprawy: 1.
*złamań postanowienia: 13.
*czasu od postanowienia do pierwszego złamania: 1h 12 minut.
*przypuszczalne przyczyny:
pierwsza fala to zalew agresji. szybsze tętno. szczękościsk. wyprostowane ramiona skierowane w podłogę. wdech. wydech. odcinek piersiowy kręgosłupa na wysokości bioder. podbródek w kierunku sufitu. nie umiem, kurwa, nie potrafię zrozumieć, jak można zadawać tak idiotyczne pytanie po raz trzeci. każdorazowo odpowiedzi udzielam trzykrotnie, bo przecież źle mnie słychać, dźwięk pełznie zygzakiem w dotąd niezagospodarowanym korytarzu (dni do spłaty kredytu: 1456), dobiega do N. jako wężowy syk. To oczywiste, że powinnam odłożyć nóż, przemierzyć ten korytarz, stanąć w progu i powtórzyć
TAK, widujemy się jeszcze czasem
to dobrze, to dobrze. nie musisz krzyczeć

to był taki dobry człowiek. taki kochany
ale ja już tego nie słyszę; właściwie nie wiem, czy słyszę, czy może odtwarzam z pamięci; w ogóle czasami mam wrażenie, że N. już dawno nie żyje, tylko ktoś dla zgrywy wmontował w jej ciało z francuskiego ciasta mały dyktafonik, skromnych rozmiarów ajpod, inteligentną empetrójkę, która rozpoznaje, który z dostępnych 33 motywów wkurwi mnie najbardziej. zazwyczaj pada na niego.
nie bądź taką egoistką. zawsze byłaś. bądź. musisz myśleć o sobie, bo tylko jako zrealizowana jednostka jesteś w stanie wnieść pozytywną energię do relacji, które tworzysz z twoimi bliskimi. w przeciwnym wypadku jesteś emocjonalną czarną dziurą, która syci się pozorem istotności, zagłusza potrzeby własne – potrzebami innych. przyznaj, kiedy pierwszy raz przyśniłaś, że zbawiasz świat?
rewind. właściwie nie jest istotne, do którego momentu. ważne, że kierunek słuszny. przewijam na podglądzie, poziome pasy wyznaczają kierunek logicznego następstwa scen. zadaj sobie pytanie na poziomie. poziomie meta. meta: dlaczego w ogóle to robisz?
jesteś najuważniejszym czytelnikiem. jedynym, może. co ma znaczyć ten gest? dałabyś spokój, co ma znaczyć, co ma znaczyć... przecież wiem, że ci zależy.
nie mam kliszy na tę sytuację. to jak bankiet w ambasadzie, jeśli nie wiesz nawet, czy dobrym gestem przywitałeś się w progu, zawróć. zawróć. zawróć. za. 50. metrów. zawróć. rewind.
taśmy zepsuły się od wielokrotnego tam i z powrotem, wiedziałam zresztą, że to psuje też głowicę i źle wpływa na środowisko i trzeba będzie kolejny kredyt, skąd na to wszystko brać. więc nie działa na nich dźwięk, miejscami są braki, czasem za to jest dźwięk, a nie ma obrazu. czasem nic nie ma.
z nienaturalnie powyciąganych w czasie stopklatek próbuję odbudować plan na jutro. obsesyjnie powraca na ekran obraz drewnianej framugi okiennej, w szybie odbija się przepych ogrodu, na plecy zaś chucha pustka i beznadzieja zagrzybiałego wnętrza. pewnie znów wstałaś o świcie, żeby napalić w piecu, może nawet obudził mnie znad przepaści pierzyn gruchot pogrzebacza; i tak na nic twoje wysiłki, siwe wykwity na ścianach przy pewnej dawce wyobraźni można wziąć za cienie rzucane przez wybujałe, psychotycznie barwne, krzykliwe rośliny po żywszej stronie szyby. a ja zawsze przedawkowywałam.
za każdym razem, kiedy obrosnę w piórka, zrywa się od sadu ten wiatr niedowierzań: może to życie wcale nie miało być o tym. może te słowa to tylko antidotum. stopklatka otwartej książki na równoległych serdelkach nóg. czy to jest litość?
gdybym jeszcze raz była matką, posłałbym swoją córkę na taniec, a nie na lekcje fortepianu. tę jedną rzecz zrobiłam źle.
dla przywrócenia równowagi znajduję jakiś ważki szczegół pośród stopklatek i obarczam go winą za niemożliwość patrzenia wprzód. obojętne, czy to będą lekcje fortepianu, czy niezbilansowana dieta, czy zapach grzyba lub alkoholu unoszący się nad łóżkiem, czy Moje Małe, Smutne Miasto. wszystkie stopklatki są mają równe ramy.
biorę te strzępy i przykładam kolejno do białej płachty mapy. wychodzi mi z tego, że okno – to dom, że dziecko – to dziecko, że alkohol – to mężczyzna. jak nic, obudził się we mnie instynkt gniazda.
jesteś najuważniejszym czytelnikiem. może jedynym.

7.08.2010

circles

ilekroć mojemu ciału przyśni się, że nie śni samo, śni o tym drugim, oddzielonym od jedności granicą niepewnego oddechu, że jest dobrem. ale ponieważ słowa są w stanie udowodnić swą demokratyczną równość jedynie wtedy, gdy mają dwuwymiarową płaszczyznę porównania, dobro zawieszone w trójwymiarowym półmroku staje się zaledwie małym, zakompleksionym stworzeniem. nie ma odwagi przyśnić się nagie. musi się najpierw przebrać. podszyć. zgaś.

śni mi się cukiernią ze lśniącym blatem. śni mi się parkiem spętanym babim latem. śni się skośnym promieniem słonecznym liżącym pucharek podwieczorku, podwodnym miastem zamiast miasta, które utonęło, otwartym oknem, przez które wpada trwałość, dobą, która zjada własny ogon. godziną, która zemdlała. zegarkiem, który zasnął na posterunku i przyśnił, że trwa.

jestem tym perpetuum mobile, które wiecznie krąży po orbicie dzięki nieustannym zmianom środka ciężkości. w aktualnym centrum równowagi mam oczy zamknięte. wyrazy wyprowadziły się na przedmieścia i codziennie dojeżdżają do pracy wiele kilometrów.

ale raz w ciągu doby udaje im się dopaść biurka - cukiernia zamyka się z hukiem, zegarek chrapnięciem przewraca się na drugi bok, a z czubka mojej głowy na krótką chwilę unosi się jedno ze stu zardzewiałych, sennych ramion. na chmurze nieco powyżej odbija swą koślawą podstawę, a na niej wypukłe znamię w kształcie litery

m